Ciszyca. Plaża tak piękna i pusta, że aż żal o niej pisać, w trosce, że ktoś to przeczyta, najedzie ją i skolonizuje. I to wszystko nad Wisłą, tuż za Warszawą. Idealna na piknik i sobotnie lenistwo. Plaża, na której olśniło mnie, że istnieje czas szybki (w Warszawie) i czas wolny (tuż poza nią
Kapelusz a sprawa polska
Niedawno zgubiłam jedyne i ulubione okulary przeciwsłoneczne. Porządne, markowe i aspirujące do bycia eleganckimi. Ponieważ miałam je od kilku lat, podczas których nie śledziłam okularowych trendów (bo i po co), na razie przerasta mnie sama myśl o zakupie nowych. Mierzenie, ocenianie stopnia przyciemnienia szkieł, wreszcie – ten moment, kiedy trzeba się zmierzyć z ich ceną – jakoś niechcący zakup okularów wskoczył na moją listę czynności budzących lęk. Zatem, w oczekiwaniu na odblokowanie blokady w głowie paraduję póki co po świecie osłaniając me wrażliwe oczy kapeluszem, przy okazji wysyłając światu komunikat, że z natury jestem szykowna. Bądź też, że właśnie teleportowałam się z Lazurowego Wybrzeża, gdzie flirtowałam z przystojnymi przedstawicielami klasy wyższej.
Tymczasem, jak wiadomo, kapelusz skrywa moje niezdecydowanie w kwestii okularów i kompletną bezradność wobec fryzury, która, mimo wysiłków mistrzów fryzjerstwa, zakotwiczyła w późnych latach dziewięćdziesiątych i nijak nie chce wejść w XXI wiek. To wszystko jednakże jest niczym, wobec tego, co niniejszym mamy zamiar obwieścić światu. My, czyli ja, moja fryzura i mój kapelusz.
Otóż, Panie i Panowie, wróciła we mnie wiara w piękno dzikich plaż nad polskimi rzekami.
Rzeki a moja sprawa
Przez lata nadrzeczne plaże zajmowały w moim rankingu miejsc do opalania miejsce ostatnie, no, może wyprzedzały nieco chodnik pod blokiem. Roślinność uważałam a szpetną i – co istotne – nieprzyjazną człowiekowi, piasek wydawał mi się brudny, gąbczasty i kryjący mnóstwo ostrych i niemniej brudnych przedmiotów, które tylko czekają, żeby mi sprzedać gronkowca. Zaś sama rzeka, zazwyczaj ciemna i mulista, w swoje odmęty wciąga każdą Wandę, która nie chce Niemca. Owszem, trochę udobruchał mnie zeszłoroczny wyjazd na kajaki nad Pilicę (klik), ale wówczas czuwał nad nami Łukasz, którego uznałam za gwarant bezpieczeństwa.
Na moim blogu jednakże od jakiegoś czasu można zaobserwować, jak chwiejnym krokiem próbuję podążać w stronę przyrody, opuszczając bezpieczne miejskie mury. Z wielu powodów. Po pierwsze, miejskie mury w letnich miesiącach nie grzeszą gościnnością, rozgrzewając się do sakramenckich temperatur. Po drugie, wszystko co nieznane, prócz tego, że przeraża, to zdarza się, że fascynuje. Po trzecie, Matka Natura jest jedna i nie godzi się jej lekceważyć. Wszak mamy ja tylko jedną. Zatem nic dziwnego, że mając, jak to zwykle bywa, do dyspozycji pół soboty (dziękuję Ci, kursie nurkowania dla dzieci, za odebranie mi wszystkich weekendów w sezonie 2016/2017), zapragnęłam uczynić wszystko, by odnaleźć w tym skrawku ciepłego dnia polski odpowiednik starego dobrego duńskiego hygge.
Wychowałam się nad morzem, widok plaży wywołuje u mnie błogość, którą czuje się wracając do domu po długiej podróży. Tej właśnie błogości brak mi było w pędzącej stolicy, która, choć nad Wisłą, to jednak nie nad morzem. Z nadejściem upałów nadciągała duszność, która męczyła mnie dniem i nocą, przypominając, że zamiast jodu wdycham co najwyżej spaliny. Długo nie dawałam żadnych szans nadwiślańskim plażom, upatrując tam tego wszystkiego, co nad rzeką jest najgorsze i co już zdołałam opisać kilka akapitów wcześniej.
Ciszyca
A teraz, gdy już na dobre okopałam się w wielkomiejskim życiu, odkryłam, że nie warto siedzieć wśród betonu i płakać, że do ulubionej plaży nad Bałtykiem mam pół tysiąca kilometrów. Może za to warto rozejrzeć się dookoła, spakować kostium, zarzucić na głowę kapelusz, który, jak wiadomo, dodaje szyku i ruszyć na podbój dzikich plaż.
Jestem zachwycona tym, co udało mi się znaleźć. Plaża Ciszyca, niedaleko Konstancina. Piękna, szeroka, skłamię, jeżeli napiszę, że pusta, ale w sobotnie popołudnie bez problemu można znaleźć ustronne miejsce na piknik. Nazwa jest adekwatna do panującej tam atmosfery. Cisza w mieście zazwyczaj zwiastuje rychłe nadejście burzy, dlatego też co rusz niespójnie spoglądałam spod kapelusza prosto w niebo, by co rusz utwierdzać się w przekonaniu, że moje meteorologiczne lęki są mocno przesadzone.
By dojść do plaży, należy pokonać krótki odcinek ścieżką przed nadrzeczne chaszcze, a także przeprawić się po przewróconym drzewie nad czymś w rodzaju strumyczka. Objuczona ręcznikami, wiklinowym koszykiem, latawcem i własnymi wyobrażeniami o idealnym pikniku z trudem utrzymywałam równowagę. Tym większą trudność sprawiało mi robienie zdjęć. Ale zależało mi bardzo, by uwiecznić tę przeprawę, nie mogłam się bowiem oprzeć wrażeniu, że oto przeprawiamy się przez dżunglę, co stanowiło pożywkę dla wyobraźni i dodatkową atrakcję.
Moi drodzy, Polki i Polacy, zdarza Wam się leniuchować nad rzeką? Macie jakieś namiary na piękne i (w miarę) puste nadrzeczne plaże? Jeżeli macie, to się podzielcie