Gdyby blondwłosa Adina nie istniała, to Rumuńska Organizacja Turystyczna powinna ją wymyślić i umieścić w herbie Rumunii, gdzieś pomiędzy głową byka a orłem z siedmioma wieżami. Bo kto, jeżeli nie urocza właścicielka agroturystyki, hodująca kwiatki w trabancie, powinna być symbolem tego kraju? Nieważne, czy jesteś z pokolenia wychowanego na „Draculi” Coppoli (jak my), czy na „Hotelu Transylwania” (jak nasze dzieci) – jeżeli rozpoczniesz swoją rumuńską przygodę od gościny u Adiny, to nie zginiesz! A już na pewno dowiesz się, jak sensownie rozglądać się po Rumunii i co zobaczyć w Maramuresz, enklawie tradycji i bogatej historii.
Pensiunea Adina
Pensjonat można wygrzebać na bookingu, a Cavnic jest niedaleko granicy węgiersko-rumuńskiej. Zatem nasz pobyt u niej był dziełem zarówno przypadku, jak i przeznaczenia. Wiadomo, nie ma szans zrobić drugi raz pierwszego wrażenia, tyczy się to zarówno ludzi, jak i krajów. I tu właśnie Adina, postawna blondynka z dwoma warkoczami, zadbała o to, by od pierwszych chwil w Rumunii towarzyszyło nam uczucie czegoś na kształt błogostanu.
Na miejsce przyjechaliśmy pod osłoną nocy, po kilkunastu godzinach podróży. Nie mieliśmy pojęcia o tradycyjnej architekturze regionu Maramuresz, zatem niespecjalnie przyjrzeliśmy się drewnianej rzeźbionej bramie, która wita gości pensjonatu. Po tylu godzinach w aucie mogliśmy równie dobrze przejechać przez krąg piekielny i wtarabanić się do Drakuli na kolację.
Adina prowadzi swoje gospodarstwo razem z mężem, nie było nam jednak dane go poznać, ponieważ… pojechał na wycieczkę do Polski, zwiedzić Kraków i Wieliczkę ( a cóżby innego). Jednakże gospodyni zdawała się być nie tylko samowystarczalna, ale nawet jasnowidząca. Od razu wiedziała, czego trzeba podróżnym po kilku nastu godzinach w aucie. Nocnej imprezki na ganku, zakrapianej winem i rozmowami o podobieństwach i różnicach między Polakami a Rumunami. Nie wiem, być może to efekt sprawnie przeprowadzonej konwersacji, ale specjalnych różnic się nie doszukaliśmy, śmiem twierdzić, że z każdą kolejną lampką znacząco zwiększała się liczba podobieństw. Okazało się, że zarówno Polacy, jak i Rumuni uwielbiają dokonywać wewnętrznej selekcji na prawdziwych i nieprawdziwych patriotów, równie cierpią przez polityków, a także wciąż miotają się między uszanowaniem narodowej tradycji a pogonią za zachodnim kosmopolityzmem.
A potem nasza gospodyni zaczęła opowiadać nam o regionie Maramuresz.
O tym, że w niedzielę do cerkwi chadza się w strojach ludowych (co samo w sobie stanowi atrakcję dla turystów).
O drewnianych bramach, wiodących do wiejskich domostw, rzeźbionych w motywy roślinne, zwierzęce bądź też geometryczne, a także o tym, że najlepsze są te, na które drewno ścinano przy pełni księżyca.
O horince, po której się śpiewa i tańczy, dlatego jest lepsza od węgierskiej palinki (Adina tak twierdzi, nie ja, ja tańczę po wszystkim!)
O tym, co nasz czeka, jeżeli porwiemy się na odkrywanie tutejszej kuchni – nauczyliśmy się poprawnie wymawiać tak fikuśne nazwy, jak mamaliga czy ciorba.
Właściwie nie mogliśmy trafić lepiej, albowiem przyjechawszy do Rumunii byliśmy niczym dzieci w mamałydze. To znaczy w mamalidze. Nie przeczytaliśmy przewodników ze szczegółami, nie przekopaliśmy internetu, po prostu po raz kolejny w naszym życiu wykonaliśmy manewr pod tytułem Przygodo ahoj! (żeby nie było – mapę i przewodnik mieliśmy ze sobą!)Następnego ranka, nakarmieni przez Adinę i wyposażeni przez nią w mapkę tudzież szereg dobrych rad, ruszyliśmy na podbój regionu Maramuresz. Właściwie przez cały czas zbieraliśmy szczęki z podłogi. Bo jak inaczej zareagować na fakt, że tam, na tych bezkresnych falujących łąkach i polach, ludzie pracują używając sprzętów jakby żywcem wyciągniętych ze skansenów? Że mężczyźni z uporem godnym lepszej sprawy paradują w słomkowych kapelutkach, jak nic pożyczonych od rumuńskich krasnoludków? Jakim cudem ocalała w Europie ta nieokiełznana kraina, wolna od wifi, centrów handlowych, chińskich pamiątek i całej tej, znanej nam aż za dobrze, globalistycznej papki?
Że w środku dnia, chcąc odpocząć od pracy w polu, po prostu kładą się na trawie, przy drodze, pod jakimkolwiek drzewem i śpią w najlepsze? Wygląda to trochę tak, jakby ktoś porozrzucał nieżywych rolników po polu. Serio! Trochę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że to po prostu rozkoszna drzemka.
Jak to wszystko ogarnąć, zrozumieć i zracjonalizować? Czy rano wsiedliśmy w outlandera czy w wehikuł czasu?
Uknuliśmy sobie takie hasło „Rumunia Kubą Europy”. W tym kraju, podobnie jak na Kubie, choć z nieco innych przyczyn, czas popłynął w innym, sobie tylko znanym kierunku, zachowując zapomniane już w Polsce tradycje i obyczaje, jakby na przekór globalizacji. Ale w sumie kto powiedział, że wszyscy mamy być tacy sami? Rumuni bronią prawa do noszenia przymałych kapelutków w dzień powszedni, a ja mogę im tylko z zachwytem przyklasnąć. Rumunia Kubą Europy, ale za to Maramuresz – Podlasiem Rumunii! Z całą swoją dziką przyrodą, autentycznością, dzikością i wiejskim folklorem.
Daruję sobie chwilowo opis drewnianych cerkwi i poszczególnych wiosek, można o tym przeczytać w każdym przewodniku i zaplanować cudowny, pełen wrażeń dzień z drewnianą architekturą. Zatrzymamy się na dłużej w jednej wsi. Nazywa się
Sârbi.
Tradycyjna, drewniana zabudowa tejże wsi to taki Maramuresz w pigułce. W jednym z gospodarstw znajduje się, opisywany w przewodnikach, młyn wodny, służący do mielenia kukurydzy oraz prania wełnianych tkanin i dywanów. Tuż obok młyna stoi drewniana brama z wyrzeźbionym nazwiskiem gospodarza, a jest nim Georghe Opris, uroczy leciwy człowiek, który kumuluje wokół siebie najpiękniejsze rzemieślnicze tradycje regionu. Wyczytałam w jednym artykule, że w bramie ukryty jest kranik, z którego sączy się horincă – by się napić, najpierw trzeba zapukać w bramę, wówczas drewno udzieli odpowiedzi, czy jesteś dobrym człowiekiem i czy alkohol będzie ci dobrze służył. Dobrze, że nie wiedzieliśmy o tym, bo mogłoby się to źle skończyć.
We wsi Sârbi znajduje się również inny niesamowity przybytek, który można nazwać przydomowym muzeum. To dopiero jest czad. Trafić tam można bardzo łatwo. Otóż właściciele, para dziarskich staruszków, widząc zbłąkanych turystów, osobiście, w tylko sobie znany sposób, zasysają ich do wnętrza i ciągu kilku chwil urządzają im kąpiel w rumuńskiej tradycji. Głównie polega to na otumanieniu nadmiarem wzorów i kolorów, co w konsekwencji doprowadza do zupełnego poddania się ich woli.
Ostrzegam, szczególnie lubią przebieranki.
Moje dzieci były wniebowzięte, wśród tych wszystkich haftów , falban, drewnianych rzeźb i lalek w kołyskach. Prawie wszystko można kupić, acz w większości to dość pracochłonne rękodzieło, zatem ceny dość znacząco różnią się od cen chińskiego badziewka ze straganów z pamiątkami. Ale można np. kupić sobie ręcznie wyszywaną torebkę za równowartość polskich pięciu dych, co uczyniłam z wdzięcznością. Państwo z przydomowego muzeum nie posługują się żadnym językiem poza ojczystym, porozumiewają się ze swymi gośćmi uśmiechem i gestem. I, jak się okazuje, to wystarcza.
Trudno opuścić Maramuresz po zaledwie jednym dniu. Wieczorową porą, nakarmiwszy oczy drewnianą architekturą i zmysły zapachem trawy i zbóż, pozwoliliśmy Adinie nakarmić też nasze żołądki. Spędziwszy drugą, a zarazem ostatnią noc w jej gospodarstwie, ruszyliśmy dalej, do miejscowości Turda, gdzie znajduje się nieczynna kopalnia soli, stanowiąca jedną z flagowych atrakcji turystycznych Rumunii.
INFORMACJE (MNIEJ I BARDZIEJ) PRAKTYCZNE:
- Region Maramuresz słynie z wyjątkowej miłości do tradycji, ale nie tylko. W każdym przewodniku sporo miejsca poświęca się tzw. Wesołemu Cmentarzowi, znajdującemu się w miejscowości Sapanta. Oczywiście spędziliśmy tam trochę czasu, przyglądając się (jak się domyślamy) zabawnym epitafiom, wyrzeźbionym na kolorowych, drewnianych nagrobkach. Sam pomysł cmentarza powstał w 1935 r. w głowie miejscowego artysty, który nazywał się Ion Stan Pătraș. Obecnie wesołych nagrobków jest już ok. 800. W Wikipedii znalazłam tłumaczenie jednego z napisów, a brzmi on następująco: Jestem Mihaju, syn Mihaia. Gdy prowadziłem swe auto byłem w poważnych kłopotach i zakończyłem życie we wsi Sarasan. Tam dopadł mnie zły los, gdy wpadłem w poślizg i uderzyłem w drzewo kończąc nagle swój żywot. a teraz mówię do was, drodzy rodzice: nie trwajcie resztę życia w smutku. Wszak dawaliście mi dobre rady. Ja sam jestem sobie winien zbytniej prędkości za kółkiem. Nie powinien jechać tak szybko. a teraz widzę, co zrobiłem i, że gniję w ziemi. Żyłem 20 lat, zmarłem w 1994.Obok cmentarza ciągnie się rząd sklepików z pamiątkami i rękodziełem, co oczywiście radowało złaknione shoppingu serca naszych dzieci.
- Podróżując po regionie, nie sposób co rusz nie zatrzymywać się przy drewnianych cerkwiach, z których kilka zostało wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Najsłynniejsza – cerkiew św. Mikołaja z 1643 r. znajduje się w miejscowości Budesti.
- Jeżeli na dziedzińcu przed maramurskim domem znajduje się drzewo, na którym dyndają garnki oraz patelnie, to oznacza, że w tymże domu mieszka młoda niezamężna kobieta, oczekująca absztyfikantów.
- W miasteczku Viseu de Sus znajduje się stacja kolejki wąskotorowej, przejażdżka nią podobno zapewnia moc wrażeń i przygód, jednakże było to ponad moje siły, także odnotowuję tu jedynie fakt jej istnienia.
- Różnica między Harinką a Palinką z grubsza jest następująca. Palinka, jak powszechnie wiadomo, to alkohol wytwarzany w procesie fermentacji, a następnie destylacji owoców – w tym przypadku najczęściej śliwek. Horincă powstaje dzięki podwójnej destylacji, co zapewnia jej czystszy smak i 50% zawartość alkoholu. Oraz, jak wiadomo, po jej spożyciu śpiewa się i tańczy, jak by z pewnością dodała Adina.
- O właśnie, Adina. Jeżeli macie ochotę u niej pomieszkać – wrzucajcie w bookingi i inne wyszukiwarki – Pensiunea Adina. Słowo honoru, bardziej rumuńsko niż u niej już być nie może!