Nigdy nie podejrzewałam siebie o to, że stanąwszy wobec wyboru: leżak czy kajak skuszę się na to drugie. Co więcej, że moje dzieci również. I wszyscy będziemy zachwyceni.
To była jedna z tych wrześniowych sobót, kiedy Polacy budzili się rano i nie wierzyli temu, co widzieli za oknem. Niebo chmurą nieskażone, słońce, choć bywało wyżej, wciąż jakby żywcem wyjęte ze środka wakacji. Takiej soboty nie wolno zmarnować.
ZATEM JEDZIEMY NAD PILICĘ!
Na spływ kajakowy! Wybór był dość osobliwy, bo ostatnio tego typu rozrywkę uprawiałam w liceum, na jeziorze i pamiętałam głównie poczucie sromotnej porażki w desperackich próbach koordynacji ze współwiosłującym. To nie dla mnie, pomyślałam wtedy, po czym porzuciłam kajakarstwo na czas bliżej nieokreślony. Aż do tej soboty właśnie, kiedy to o poranku wsiedliśmy w auto i wrzuciliśmy w nawigację nazwę miejscowości, która kojarzy się jednoznacznie: WARKA.
Dlaczego Warka? Bo tam właśnie czekał na nas Łukasz z www.nadpilice.pl, człowiek, który pewnego dnia rzucił korpo, by organizować spływy kajakowe nad piękną modrą Pilicą. To on zaprosił nas do Warki i zaplanował dzień tak, by minął nam leniwie i aktywnie równocześnie, co, jak powszechnie wiadomo, graniczy z cudem.
A jednak mu się udało. Nurt Pilicy specjalnie rwący nie jest, lecz skutecznie pomaga w płynięciu w dół rzeki, zatem na szczęście nie musiałam desperacko machać wiosłem. Siedziałam w canou (zwanej również kanadyjką lub swojsko kanu), mając Łukasza za sternika i córkę za balast. Na szczęście było na tyle płytko, że nawet ja nie obawiałam się o utonięcie i śmierć w męczarniach (jak wiadomo, wyobraźnię mam bujną, a komplikować też potrafię jak nikt). I tak oto, w atmosferze dość sielankowej, snuliśmy się Pilicą, gadając o życiu, przyrodzie i wodnych Pokemonach, których podobno w tejże rzece jest całe mnóstwo.
Patrzyłam na mojego syna, który w kajaku obok doznawał czegoś na kształt ekstazy pięciolatka i myślałam o tym, że jednak dzieciom nie trzeba festynu z malowaniem buziek, by uczynić ich dzieciństwo barwnym. Wystarczy wiosło!
CZY KAZIMIERZ PUŁASKI PŁYWAŁ KAJAKIEM?
Pierwszy zwrot akcji nastąpił w momencie, gdy dobiliśmy do brzegu przy parku. Albowiem turystyka krajoznawcza nie wyklucza poszerzania horyzontów historycznych, a wręcz przeciwnie. I tak, wprost z pokładu naszych łodzi trafiliśmy do Muzeum Kazimierza Pułaskiego – człowieka, zwanego ojcem kawalerii amerykańskiej, a to za sprawą jego niebagatelnych zasług w czasie wojny o niepodległość USA. Amerykanie naprawdę go kochają, nawet 11 października (w rocznicę śmierci) obchodzą Pulaski Day. A to właśnie w okolicach Warki Kazimierz Pułaski spędził dzieciństwo. Wprawdzie nie wiem, czy pływał kajakiem po Pilicy, ale to pewnie dlatego, że nie obejrzałam wystarczająco dokładnie ekspozycji w muzeum. Z dwójką dzieci to naprawdę trudne, tym bardziej, że im bardziej spodobała się ekspozycja multimedialna, poświęcona historii miasta i jego tradycjom piwowarskim, choć nie tylko, ponieważ okazuje się, że Warka ma bogatą historię, a postać Kazimierza Pulaskiego z hipsterskim wąsikiem to tylko jej część. Ale o tym innym razem, bo Warka zasługuje na osobną opowieść.
Do naszych łodzi wracaliśmy zatem w atmosferze gorącego konfliktu pomiędzy dziećmi, kto pierwszy grzebał w skrzyni ze skarbami i komu pani przewodniczka w pierwszej kolejności pozwoliła nacisnąć guzik w muzealnej windzie. Tak to właśnie jest czasem z dziećmi. Tym niemniej – muzeum polecam, a w szczególności czytelnię! Jest w niej pokaźny zbiór książek dotyczących stosunków polsko-amerykańskich na przestrzeni wieków, a wisienkę na torcie stanowi jeden z nielicznych egzemplarzy Konstytucji 3 Maja. Czytelnia to zawsze dobry pomysł, nawet w przerwie w podróży z nurtem Pilicy.
MAMO, KUP MI PRZYCZEPĘ
Po krótkim spacerze przepięknym parkiem, pełnym schodków, alejek i mosteczków, załadowaliśmy się znów do kajaków i płynęliśmy leniwie w dół rzeki, by znaleźć odpowiednie miejsce na ognisko. Bo czymże jest dzień za miastem, jeśli nie towarzyszy mu ognisko? Szczęśliwie mieliśmy ze sobą ekwipunek do rozpalenia, zatem obyło się bez miotania się po okolicznych zagajnikach. Łukasz dzielnie wziął na siebie obowiązki podpalacza, utrzymywacza tudzież ugaszacza, zatem mogłam oddać się w spokoju naprawianiu atmosfery pomiędzy dziećmi. I kiedy już już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, pojawił się ON.
Bus z przyczepą na kajaki, który miał nas przetransportować z powrotem do przystani, gdzie spotykają się strudzeni kajakarze.
Mój syn oszalał. Nie chce mieć już nic innego, chce mieć tylko przyczepę na kajaki.
Mamo, kupmy sobie przyczepę, będziemy nią wozić rzeczy do przedszkola.
Mamo, a może Mikołaj mi przyniesie przyczepę?
Albo mi kupisz na urodziny?
POTEM MI TYLKO DOKUPISZ KAJAKI.
Macie ochotę na przygodę z kajakami w roli głównej? Zajrzyjcie tutaj: