Przygotowania do tygodniowej podróży po Rumunii nie należały do specjalnie wyczerpujących. Właściwie ograniczyły się do spakowania auta po sam dach, tudzież wyznaczenia trasy, którą dojedziemy do granicy. Pozostałe detale, takie jak noclegi czy lista miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć, postanowiliśmy dopracować spontanicznie już w trasie. Nasza wiedza ograniczała się do tego, że wiedzieliśmy, ze stolicą Rumunii jest Bukareszt, w Transylwanii każdy zamek, to zamek Drakuli, że nocą wyją tam wilki, a po niebie latają płonące piekielne kręgi. Coś nam jeszcze świtało, że gdzieś na południu jest plaża, gdzie spotkać można ostatnich prawdziwych hipisów. I to nam w zupełności wystarczyło, by pewnego poranka po prostu wstać z łóżek i ruszyć na podbój Rumunii.
Trasa
Nieczuli na wdzięki ukraińskich dróg, wybraliśmy opcję przejazdu przez Węgry i Słowację. Pierwszy nocleg wypadł w Krakowie, ponieważ w Tauron Arenie akurat grała Metallica, a rzadko się tak zdarza, że gra Metallica, a nas przy tym nie ma. Zatem, po wieczorze pełnym uciech w Tauron Arenie, przespawszy się w Krakowie, skoro świt ruszyliśmy z mocnym postanowieniem, że noc spędzimy już w Rumunii, co się zresztą udało bez większych komplikacji.
No, może jedna komplikacja się zdarzyła. A mianowicie, na Węgrzech chcieliśmy dokonać niemożliwego, a mianowicie zjeść obiad w przydrożnym barze.
Pomna moich radosnych wspomnień, związanych z kosztowaniem kuchni węgierskiej parę lat temu w Budapeszcie, wydałam oświadczenie, że nie zadowolę się byle ochłapem ze stacji benzynowej. Że na pewno trafimy na uroczą knajpkę, w której znowu popadnę w stan gastronomicznego błogostanu.
Przecież ludzie w internecie zawsze piszą o przydrożnych uroczych knajpkach. Widziałam setki przydrożnych, przypadkowo napotkanych, uroczych knajpek na Instagramie. A przecież Instagram się nie myli, Instagram to samo życie!
Nie mogę pojąć, dlaczego one zawsze stoją przy innych drogach, nie przy tej, którą zmierzam ja w asyście rodziny. Nie wiem, może się dowiadują wcześniej, że oto nadciągam i się zwijają w popłochu? Może istnieje jakieś knajpkowe podziemie, do którego trzeba mieć hasło?
Tak czy siak, jadąc przez smętną i zaniedbaną węgierską prowincję (wstydź się Wiktorze O.!), za oknem widziałam tylko krzaki, zza których nie wystawało nic, co mogłoby uratować pasażerów naszego auta przed śmiercią głodową.
Zostałam zmuszona do weryfikacji poglądu na temat stacji benzynowych. Wydałam nowe oświadczenie.
Mogę zjeść badziew ze stacji.
Mogę zjeść nawet stację.
Wkrótce po tym, jak zrezygnowałam z wszelkich wymagań, oczom naszym ukazała się zapadła stacja, z przyklejonym do niej barem. Co więcej, czynnym barem. Żołądki już mieliśmy przyrośnięte do pleców, zatem rzuciliśmy się na menu, naiwnie wierząc, że człowiek głodny to człowiek rozumiejący język węgierski.
Otóż to tak nie działa.
Opisy potraw na karcie menu wyglądały tak, jakby stworzył je niemowlak, który dorwał się do klawiatury w laptopie i walił weń ile wlezie kubkiem niekapkiem. Poszliśmy zatem po prośbie do barmanki, która niestety nigdy jak dotąd nie posługiwała się żadnym językiem obcym poza ojczystym. A sytuacja robiła się jeszcze dodatkowo skomplikowana, bo musieliśmy się jakoś dowiedzieć, czy możemy zapłacić kartą.
Po serii nieudanych prób nawiązania komunikacji werbalnej, przeszliśmy do próby zainscenizowania naszego głodu i chęci zapłaty kartą. W pewnym momencie pani zaskoczyła. Odpaliła google translator i po chwili z dumą pokazała nam zdanie:
Let’s see how it works…
Aha.
Teraz my zgubiliśmy wątek. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, czy jedzenie jest dostępne, jeżeli tak, to jakie oraz czy nasza karta tu zadziała. Z głodu i desperacji gotowa byłam już tylko leżeć przytulona do opony i kwilić. W tym momencie zjawił się ON.
Nazwijmy go Laszlo. Młody, prężny Laszlo, który dopiero co skończył nalewać paliwo i przybiegł na ratunek. Piękną angielszczyzną błyskawicznie rozszyfrował menu, rozpracował temat płatności kartą i triumfalnie złożyliśmy zamówienie na kilka różnych dań.
Otrzymaliśmy je. Wszystkie wyglądały identycznie i bynajmniej nie przebiegły nawet obok czegokolwiek, co zalicza się do kuchni węgierskiej. Niespecjalnie dało się je spożyć, zatem dość szybko zapadła decyzja, że tylko zapychamy pierwszy głód, karmimy cichaczem pobliski śmietnik i czmychamy w stronę Rumunii, pełni wiary, że istnieje tam jakaś kulinarna cywilizacja. Na pierwszy nocleg wybraliśmy miejscowość Cavnic, w regionie Maramuresz, gdzie gościć nas miała niejaka Adina, kobieta, która hoduje kwiaty w trabancie. Ale to już inna historia.
PORADY PRAKTYCZNE:
- Chcąc rozpocząc podróż po Rumunii autem, trzeba najpierw do niej dojechać. Dobra rada: wal przez Słowację i Węgry. Nie zapomnij o paszporcie, bo być może będziesz chciał zahaczyć o Mołdawię!
- Zjedz coś, proszę, na Słowacji