Jak sobie pomyślę o ostatnich tygodniach, to najbliżej memu sercu do tych wspomnień, kiedy mniej znaczyło więcej. Do podróży niezbyt długich, nieodległych i bardzo niekosztownych. Tym właśnie sama siebie zaskakuję siebie najbardziej ostatnimi czasy. Że potrafię tak dobrze czuć się się w takim miejscu jak Zgon.
Jak na przykład taki zeszłoweekendowy wyjazd na Mazury. Tak krótki, że w pierwszej chwili nie wiadomo było, czy w ogóle warto wsiadać do auta, zapinać pasy i włączać silnik. Tak krótki, że brakło czasu na plan i poszukiwanie noclegu. Oraz na roztrząsanie, czy to ma sens.
Spakowaliśmy dzieci sztuk 2, namiot sztuk 1 i kilka prowizorycznych substytutów ekwipunku prawdziwego biwakowicza w postaci m.in. łańcucha świetlnego LED na baterie (latarka uległa destrukcji, a trzeba sobie radzić), poduszek dekoracyjnych z kanapy, dwóch śpiworów i jednej kołdry (ściągniętej z małżeńskiego łoża). Świeczników na tealighty nie licząc. Stolicę opuściliśmy w sobotę po południu, z nadzieją, że wrócimy dobę później.
Wiedzeni papierową (tudzież laminowaną) mapą, drogowskazami i intuicją, po jakichś trzech zawrotkach i dwóch konsultacjach na stacji paliw, o zmierzchu rozbiliśmy jednonamiotowe obozowisko w miejscowości o romantycznej nazwie ZGON nad jeziorem Mokrym. To było dokładnie to, o co nam chodziło – namiot blisko jeziora, cisza i oszałamiający widok. Oszałamiająca była również cena za rozbicie namiotu, która oscylowała w okolicach 23 (słownie: dwudziestu trzech) złotych.
Żeby nie było, łańcuch świetlny LED na baterie okazał się wbrew pozorom wielce praktyczny, albowiem nasz namiot szybko stał się najładniej oświetlony. Pani Ela z drewnianej budki pobierającej opłaty była zachwycona. Zbłąkany wędkarz również. A jak wiadomo, zachwyt w oczach wędkarza – bezcennym jest i basta.
Noc była ciepła, ognisko dodatkowo grzało, a my nie mogliśmy się nacieszyć, że nocując w Zgonie, niniejszym odnotowujemy wzrost chęci do życia.
Kolejny dzień mało nas nie zabił swoją sielskością – już planowałam podłączenie się do rury wydechowej w aucie, bo jednak moje płuca nie sa przyzwyczajone do takiej ilości świeżego powietrza. A uszy do takiej ciszy o poranku. I do tego czas, który sączy się tak powoli, że zaczęłam mieć uporczywe myśli o nieprzypadkowości nazwy miejscowości, w której się aktualnie znajdowaliśmy. Może jednak poumieraliśmy i dlatego nam tak dobrze? A pani Ela i jej ferajna drewnianej z budki mają nas przeprowadzić w dobrych nastrojach na drugą stronę tęczy? Nic z tych rzeczy, mieliśmy się świetnie, wpuściliśmy dzieci do jeziora, w którym lirycznie pływały pierwsze liście, gawędziliśmy ze współplażowiczami. I dużo fotografowaliśmy, jakby ze strachu, że te momenty miną, przepadną i zaliczą zgon. I nic po nich nie zostanie.
Pewnie, gdyby czas jednak się zapętlił i jakimś cudem byłoby go więcej, pojechalibyśmy do niedalekiego Prania, by odwiedzić leśniczówkę w Praniu – miejsce związane z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, na którego teatrzyku Zielona Gęś się wychowałam i który rozbuchał moje umiłowanie do groteskowego humoru. Ale cóż – jak slow to slow – przełożyliśmy wizytę w Praniu na bliżej nieokreślony „następny raz”. Korciło mnie też okoliczne Ruciane-Nida – nie tak łatwo się odzwyczaić od deptania po deptakach. Och, za czasów nastoletnich zdarzało mi się tam tańczyć po nocach macarenę w dyskotece Warmianka… Odpuszczanie to sztuka, której trzeba się nauczyć, a ta nauka polega właśnie na… odpuszczaniu właśnie (teraz to ze mnie Paulo Coelho wylazł, proszę o wybaczenie).
Tak oto, podczas ostatniego weekendu, przełamałam namiotofobię, nabytą lat kilka temu podczas festiwalu Novarock w Austrii, kiedy to urwała się chmura i zrobiła z naszego igloo jesień średniowiecza. Przekonałam się też (po raz kolejny), że moje dzieci, chowane w dużym mieście, nie potrzebują jednak do szczęścia zabawiaczy i malowania buziek.
Powiem więcej, wolą mieć buźkę brudną niż umalowaną.
A Wy jak tam? Lubicie nocować w namiocie?