Jarmark Dominikański odbywa się w Gdańsku od 756 lat. A ja dopiero w tym roku odwiedziłam go po raz pierwszy.
W towarzystwie całej rodziny, po graniczącej z cudem próbie zaparkowania auta, udałam się na spacer pomiędzy tysiącem stoisk pełnych rękodzieła, pamiątek, zabawek i innych osobliwości. Ale o tym później, najpierw kilka podstawowych informacji o tym wydarzeniu.
Jarmark początkowo miał charakter odpustowego festynu, mającego na celu zachętę do uczestnictwa we mszy w dniu św. Dominika – co tłumaczy jego nazwę. Z czasem zyskał na znaczeniu, kupców chętnych do przedawania swoich towarów było coraz więcej, a przybywający tłumnie kupujący mogli do oporu przebierać wśród bursztynów, ceramiki, tkanin, wódki i innych dóbr. A to wszystko w towarzystwie kuglarzy, cyrkowców i wędrownych trup aktorskich. Co interesujące, kilkuwiekowa tradycja dorocznych jarmarków została przerwana po II wojnie światowej na całe 33 lata i została przywrócona w roku 1972, z inicjatywy dziennikarza Wojciecha Święcickiego.
Co roku w sierpniu Jarmark Dominikański odwiedza nawet 7 (słownie: siedem!!!) milionów gości. Czyli totalne szaleństwo kolorowych jarmarków, blaszanych zegarków, pierzastych kogucików… O balonikach na druciku nie zapominając, że pozwolę sobie przywołać legendarną piosenkę Janusza Laskowskiego. Nie wiem zatem na co ja liczyłam, snując wizję spokojnego spaceru wśród straganów.
Już na wstępie moje dzieci dostały oczopląsu, nie wiedząc, czy mają jeść lody, kupować ręcznie szyte maskotki, magnesy z Neptunem, chiński badziew, czy też może skupić się na wzdychaniu do przejażdżki na AmberSky. Chciałoby się rzec, normalna reakcja na klęskę urodzaju. W zaistniałej sytuacji dość szybko porzuciliśmy myśl, o nadaniu naszej wycieczce jakiegokolwiek struktury. Po prostu daliśmy się ponieść tłumowi. Zresztą – kto był, ten wie, że nie bardzo jest jakiekolwiek inne wyjście.
Po drodze spotykaliśmy grupy przebierańców. Jedni byli w strojach historycznych. Inni – całkiem współczesnych. Zewsząd atakowała nas muzyka grana na żywo. Ktoś puszczał bańki, kto inny – żonglował piłką na głowie, wśród nich osiołek szukał Kubusia Puchatka a ja z uporem godnym lepszej prawy eksplorowałam kolejne stoiska. Córka chciała magnes i pocztówkę, syn – lornetkę. A ja już sama nie wiedziałam, czego chcę. Bardzo nie chcę myśleć, że w pewnym momencie chciałam po prostu salwować się ucieczką.
Ale nienienie. Nie poddałam się tak łatwo. Wyjęłam nasz aparat z obiektywem długim jak noc listopadowa i podjęłam próbę udokumentowania tego dość surrealistycznego spaceru. I choć w dużej mierze poległam, bo jednak nie do końca radzę sobie z robieniem zdjęć mając obie ręce zajęte kurczowym trzymaniem dzieci za ręce, to jakąś dokumentację fotograficzną przywiozłam. Panie i panowie, zapraszam zatem na spacer po Jarmarku Dominikańskim, w poszukiwaniu motyli drewnianych, koników bujanych…
O cukrowej wacie i z piernika chacie nie zapominając.