Co robić, kiedy kalendarz zawodowy pęka w szwach, dzieci mają zajęcia dodatkowe weekendy i nie chcą uronić z nich ani minuty, a nagle budzi się i łka w nas tęsknota za przygodą i podróżami? Jest na to sposób. Mikrowyprawy. To coś więcej niż podróże. Przeczytałam o nich niedawno w książce Mikrowyprawy w wielkim mieście autorstwa Łukasza Długowskiego. I pod koniec lektury biłam brawo.
Czego właściwie oczekujemy od podróży? Emocji? Wspomnień? Doznań? Inspiracji? Dodałabym jeszcze, że naładowania wewnętrznych baterii. Od jakiegoś czasu nie szukam tego wszystkiego na wczasach all inclusive i jakoś nie odczuwam straty. Wszystko jest kwestią perspektywy, a moja uległa zmianie i odtąd mogę ładować baterie kiedy mam ochotę, nawet wtedy, gdy zarówno na rachunku bankowym, jak i za oknem hula wiatr.
Książka Mikrowyprawy w wielkim mieście wpadła w me ręce przypadkowo, jednakże trudno oprzeć się wrażeniu, że musiałam na tę lekturę trafić. Po pierwsze, dzięki niej dowiedziałam się, że od lat jestem miłośniczką mikrowypraw – krótkich podróży bez spiny i nie wiadomo jakiego budżetu. Po drugie – z zadowoleniem skonstatowałam, że kilka z opisanych w książce przygód miałam okazję już przeżyć i to wielokroć – jak choćby piesze wędrówki brzegiem morza w okolicach Rowów czy jednonocne wypady w dzikie miejsca z noclegiem pod gołym niebem. Kolekcjonujmy momenty, nie rzeczy – jak głosi napis na koszulce mojej córki i takie właśnie przesłanie odczytywałam z kolejnych rozdziałów książki o podróżach na chwilę.
Podstawowa zasada rządząca mikrowyprawami to: im prościej, tym lepiej – pisze autor i zachęca, by planując wypad nie kombinować i poskromić swoje ambicje. Czy nie wpisuje się to idealnie w ideę slow travel, ostatnio tak bliską (nie tylko) memu sercu? Masz mało czasu? Nie jedź zbyt daleko, tylko rozejrzyj się dookoła i zauważ, jak wiele jeszcze jest do odkrycia tuż za granicą swojego miasta. Zamiast siedzieć w domu i płakać, że nie stać Cię na kolejne wczasy, spróbuj wykorzystać to, co masz w zasięgu ręki. Ważne są emocje, które towarzyszą nam, gdy odkrywamy coś nowego. Nowego, wcale nie znaczy odległego i kosztownego. Wystarczy chcieć. Wyprawa na jeden dzień to też wyprawa, a odkrycie czegoś nowego zawsze wywołuje podobną euforię, niezależnie od szerokości geograficznej.
Przygoda to nie jest coś, co przychodzi z zewnątrz. To nastawienie do życia. Otwarcie się na nie, na niewygody, ryzyko, nieznane. Przygoda jest w nas.
Owszem, każdy z nas ma swoją granice wytrzymałości – ja na przykład mogę spać w namiocie nie dłużej niż dwie noce pod rząd. I mam obsesję na punkcie zdrowia moich dzieci – mają za sobą tyle infekcji przedszkolnych, że już na zawsze będę trzęsła się na dźwięk kaszlnięcia. A hasło „chyba ucho mnie boli” momentalnie wpędza mnie w depresję i chęć zamknięcia się w domu na rok. Tym niemniej nie mam zamiaru poprzestać na wożeniu dzieci po hotelach z basenem. Zachęcona ich entuzjazmem podczas spływu kajakiem (kto nie czytał klika TU) tudzież podczas nocowania pod namiotem na Mazurach (TU więcej na ten temat) mam ochotę na więcej.
Ujmująca jest szczerość, z jaką autor przyznaje się do swoich uczuć i słabości. Albowiem nie ma nic gorszego, niż udawanie, że wszystko w naszych podróżach nam się udaje. I wszystko nam się podoba. Że niczego się nie boimy. Przecież to oczywiste, że rzeczywistość czasem przegrywa z oczekiwaniami. I wówczas mamy dwie opcje – iść w zaparte, że jest cudownie i z uporem maniaka szczerzyć się do selfie, albo przyznać się, że niestety nie jest i na przykład zmienić plan, lub wrócić do domu z informacją, że to nie dla nas. I już. Świat się, drodzy państwo, nie zawali a my nie będziemy gorszymi podróżnikami.
Dzięki mikrowyprawom zrozumiałem, że w podróżach nie chodzi o to, żeby pojechać jak najdalej, a o to, żeby dotknąć czegoś nowego, nieznanego. Oczywiście wydaje nam się, że to najciekawsze jest daleko, najlepiej po drugiej stronie świata, ale tak naprawdę białe plamy mamy pod nosem.
Pod koniec lektury zaczęłam bić brawo. Pewnie dlatego, że wróciły wspomnienia nocy przy ognisku nad morzem, gdzie opowiadaliśmy sobie ze znajomymi historie o duchach mieszkających w drzewach. Przypomniało mi się, że długie samotne marsze potrafią uporządkować myśli i oczyścić umysł – są rodzajem medytacji nie wymagającej wizyty w Indiach. Polska jest wystarczająco dobra, a na mikrowyprawy – wręcz idealna.
Biłam brawo i w myślach pakowałam plecak. Potrzebuję mikrowypraw.
Tak jak bez przerwy potrzebuję karmić swoje emocje i wyobraźnię.