Umówmy się – rzygacz nie jest najbardziej eleganckim słowem na świecie. Do najpiękniejszych nie należą też jego synonimy: garłacz, pluwacz lub co gorsza – gargulec. Nie mam pojęcia, czym sobie zasłużyły te kamienne stwory, że nie imają się ich gładkie określenia. Wszak fakt, że komuś kiedyś się chciało tak fantazyjnie wieńczyć coś tak prozaicznego, jak rura spustowa, zasługuje na równie fantazyjne określenie. Jedno jest pewne – gdańskie Stare Miasto rzygaczami stoi. Właściwie nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby urządzić sobie polowanie na rzygacze. Przyjechałam do Gdańska na koncert Guns’n’Roses ze sloganem na ustach, że marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia. Nawet takie sprzed dwudziestu lat.
Mając zatem kilka godzin do koncertu, za bilet na który dwie dekady temu sprzedałabym duszę samemu Belzebubowi, zamiast pędzić do tchu pod stadion, zabrałam aparat i stwierdziłam, że te ostatnie chwile przed koncertem spędzę kontemplując kontrowersyjną urodę kamiennych gargulców.
Powodów zapewne było kilka. Po pierwsze, chyba chciałam uniknąć spotkania oko w oko z Dodą (nawet jeśli jej oko znajdowałoby się na telebimie). Po drugie, podczas jazdy autem przeczytałam przewodnik po Gdańsku z serii Pascal Slow Travel, do którego miałam przyjemność zaprojektować mapkę. Po trzecie – na rzeczonej mapce umieściłam podobizny aż trzech rzygających rynien, zatem poczułam chęć urządzenia sobie krótkiego spacerku tematycznego Szlakiem Gdańskich Rzygaczy.
Dekoracje domów i kościołów zwane rzygaczami, gargulcami czy też maszkaronami często przybierają formę ludzkich twarzy, zwierzęcych pysków i fantastycznych morskich stworów oraz ryb – głosi przewodnik. – Pierwotnie wykonywano je z blachy, później z kamienia. Umieszczano je zwykle na zewnątrz, poza licem muru jako zakończenie rynny dachowej, z której woda deszczowa miała swobodny odpływ do rynsztoków. W Gdańsku zdobią przedproża – tarasy kamieniczek. Największą ich ilość można znaleźć przy ul. Mariackiej.
Nie udało mi się wprawdzie zlokalizować żadnego rzygacza z ludzką twarzą, za to znalazłam sporą ilość tych, które swobodnie można zakwalifikować do fantastycznych morskich stworów – co w hanzeatyckim mieście nie powinno dziwić. I nie dziwi.
Lekkim zaskoczeniem jednak są plastikowe rury wystające tymże stworom spomiędzy zębów.
Od razu pomyślałam o gastroskopii, jednakże czym prędzej wyparłam to skojarzenie, jako co najmniej niestosowne wobec spuścizny architektonicznej Gdańska.
Z pewnością dodatkową atrakcją byłoby ujrzenie rzygaczy przy pracy, jednakże nie jestem aż taką masochistką, by błagać o deszcz przed koncertem na niezadaszonym stadionie. Pozostały mi dywagacje, jak też wygląda ulica Mariacka, Świętego Ducha czy Długi Targ w czasie ulewy. Mniemam, że po prostu rzygacze rzygają na ulicę. Wodą. Deszczówką konkretnie.
Na koncert Dody i tak wdepnęłam, na szczęście na samą końcówkę. Teraz myślę, że pewnie dlatego nie chciałam jej widzieć, bo wiem, że ona ma zdjęcie ze Slashem. Widziałam na Instagramie. Pewnie z Axlem też ma fotkę. Szczęściara.
Za to jestem pewna, że nie ma kolekcji zdjęć smoczych mord gdańskich rzygaczy