Krzyczę, więc jestem. Hałasuję, więc trwam. Tak pokrótce może brzmieć hasło przewodnie współczesnej ludzkości. Taka już uroda naszej cywilizacji. Codziennie pochłaniamy i emitujemy hektary decybeli, oznaczając swój teren, podkreślając miejsce w hierarchii albo po prostu ogłaszając światu, jak bardzo nam źle. Lub dobrze. A co za głośno, to niezdrowo. Dlatego warto i trzeba szukać antidotum na dźwiękowy spam. Strefa ciszy. Detoksykacja narządu słuchu. Administracyjnie usankcjonowana oaza bez hałasu. W jej czułych objęciach spędziliśmy kilka dni majówki i niniejszym obwieszczam, że choć łatwo nie jest tak z nagła przestać wrzeszczeć, to jednak jest to możliwe.
Strefa ciszy, wydzielony i chroniony prawem obszar terenu (rezerwat ciszy), gdzie obowiązuje zakaz wytwarzania hałasu powyżej dopuszczalnego poziomu. Tyle głosi na tenże temat Encyklopedia PWN. Po kilku lekturach na portalach dla wędkarzy udało mi się ustalić, że w naszym kraju strefę ciszy wyznaczają rady powiatów, najczęściej na obszarze obejmującym zbiornik wodny oraz jego brzegi, ale także lasy. W strefie obowiązuje zakaz wytwarzania hałasu powyżej 45 dB. Dla porównania – szum liści to 20 db, tykanie zegara – 30 db, krzyczący człowiek zaś – to już całe 80 db. Zatem wnioski nasuwają się same – na obszarze chronionym przed hałasem siarczysta małżeńska kłótnia nie wchodzi w rachubę, podobnie jak codzienna rytualna bijatyka w rodzeństwie, połączona z wymianą czułych inwektyw. Cisza zobowiązuje, ale za to potrafi się odwdzięczyć po stokroć.
Nasza tajna strefa ciszy w Puszczy Augustowskiej ma jeszcze jedną zaletę – z zasięgiem sieci komórkowych jest tam naprawdę słabiutko. Podobnie z internetem. To dopiero była detoksykacja. Wprawdzie udało mi się wysłać ze dwa zdjęcia na instagrama (ale musiałam to zrobić gołębiem pocztowym, a o takiego nad rzeką Szlamicą niełatwo).
Co zatem zrobić z warszawskimi, przeciążonymi hałasem i strutymi smogiem dziećmi podczas kilku dni majówki, gdzieś na wschodnim krańcu mapy?
Jest odpowiedź na to przebiegłe pytanie.
Jest nie mniej przebiegła.
Otóż najlepiej nic.
Ale tego też trzeba się nauczyć. Wszak my, współcześni rodzice, organizujemy życie sobie i dzieciom bez przerwy. Mamy fikuśne kalendarze i planery, pikające aplikacje i nieustające wyrzuty sumienia, że oto właśnie minęła sekunda, minuta i kwadrans, a my nie zadbaliśmy rozwój naszego dziecka. Nie zarządziliśmy czasem. Nie panujemy nad naszym życiem, pora na samoukaranie, najlepiej w postaci marszu wstydu rodem z Gry o Tron. Ja też mam takie zrywy, choć czas w moim przypadku potrafi zagiąć się w jakiś zagadkowy paragraf i nijak tego nie umiem potem wyjaśnić. Tym niemniej jestem warszawską matką i bywa, że choruję na pośpiech i przeorganizowanie. Dlatego też z pewnym trudem przychodzi mi odpuszczenie biegania za nimi z wachlarzem propozycji pod pachą. I nagle dzieje się cud. Dzieci moje, które dzieli różnica płci, wieku i temperamentów, nagle odnajdują zen w zbieraniu szyszek, rozpalaniu ogniska i puszczaniu baniek. Podobno przebywanie w ciszy zmienia sposób funkcjonowania mózgu, uruchamiając przytłamszone pokłady kreatywności, empatii i ukrytych emocji. Stąd nagle dzieci, zazwyczaj znudzone wypasionym zabawkami i zakrzyczane całym światem, nagle odkrywają radość z niespiesznego pieczenia ciasta, leżenia pod kocem przy ognisku i grzebaniu patykiem w rzece celem zawrócenia jej biegu.
Strefy ciszy są w każdym polskim powiecie. Bezpłatne, dostępne, malownicze i zapraszające do tego, by, porzucając zbędne decybele, wysłać swój umęczony mózg do spa.
Tysiące wędkarzy nie mogą się mylić.