Nawet kiedy nie mamy w planie wielkich podróży, a jedynie suniemy przez Polskę załatwiając jakieś sprawy – zjedźmy z głównej trasy. Wyjmijmy ze schowka wypartą przez GPS papierową mapę i odkryjmy coś nowego. A jeśli po drodze widzieliśmy już wszystko – to może wróćmy do miejsc dawno nie widzianych. Być może okaże się, że miejsce jest znane, za to emocje – zupełnie nowe.
W ostatnią sobotę wracaliśmy autem z Lublina, który odwiedziliśmy na chwil kilka, by odebrać córkę. By uniknąć wjazdu na znienawidzoną trasę S17 w stronę stolicy, ruszyliśmy radośnie w stronę Nadwiślanki – dziurawej i wąskiej, ale jakże malowniczej alternatywy dla harców i wyprzedzanek na trzeciego. Idea była prosta: A może by tak, zanim dotrzemy do Warszawy, skoczyć na chwil kilka do Janowca? Do zamku? Tak znienacka? Tak po nic?
Ostatni raz byliśmy tam prawie dekadę temu. We dwoje. Choć właściwie prawie we troje, bo Kalina kiełkowała już w moim brzuchu. Przyjechaliśmy – z dzisiejszej perspektywy patrząc – zabytkową toyotą, żeby pozwiedzać i cyknąć kilka fotek pożyczonym analogowym Canonem.
2006. Cóż to było za lato Zamek rozbrzmiewał dźwiękami skrzypiec, słońce świeciło nam w oczy, dziecko kopało w brzuchu. Zdjęcia zrobione tego dnia przez długi czas dumnie uważaliśmy za dowód na to, że sztukę fotografii bez trudu posiedliśmy w najwyższym stopniu. A fotkę z dziewczęciem siedzącym na ławce nawet powiesiliśmy na ścianie w naszej pierwszej wspolnej kuchni.
Mija wspomniana dekada. Jedziemy suwem, na tylnym siedzeniu tłucze ze sobą się dwójka dzieci, w bagażniku nasz osobisty cyfrowy aparat i dwa obiektywy. Znowu jest lato, znowu wjeżdżamy na parking pod zamkiem. Co ciekawe, znowu słychać dźwięk skrzypiec – trochę głupieję, bo to zbyt oczywiste zapętlenie czasoprzestrzeni. Do tego jak żywcem wyjęte z przygłupiego romansidła. Ale co czynić, skoro te skrzypce naprawdę tam grały? A ławeczka skrzypaczki dalej tam stoi? I teraz okupuje ją dwójka moich dzieci? Zatem – głupieję, wzruszam się, rozklejam. (niepotrzebne skreślić).
Zamek w Janowcu, którego historia sięga XVI wieku, nie jest ani najstarszy, ani, największy, ani tym bardziej najlepiej zachowany. Pytanie, czy jest mu to do czegokolwiek potrzebne, żeby być cudownie położoną, piękną, klimatyczną, przepełnioną muzyką ruiną? Wspomnieniem czasów swojej świetności? I, przy okazji, wspomnieniem pewnego letniego popołudnia sprzed dekady?
Nie mogliśmy wejść do środka, bo zamek w dniu naszych odwiedzin był sprzątany po kręceniu najnowszego filmu Juliusza Machulskiego. (Podobno szykuje się komedia kryminalna w stylu Vinci.) Udało nam się jednak zwiedzić znaczną jego część, z punktu widzenia dzieci niewątpliwie najbardziej interesującą.
Często zjeżdżacie z głównej trasy, by zostać odkrywcą na jedno popołudnie?